środa, 1 maja 2013

Ke$ha - Warrior

Ke$ha, bądź jak kto woli Kesha działa na rynku muzycznym od połowy 2009 roku. Wtedy to został wydany jej debiutancki singiel "Tik Tok" - pierwszy i największy do tej pory hit gwiazdki. Wydany na początku roku 2010 album "Animal" mimo mieszanych recenzji od krytyków został całkiem nieźle przyjęty przez rynek, mimo chamskiego dancepopu i electropopu niewiele różniącego się od tego co było, jest i zapewne będzie. Single też w mniejszym lub większym stopniu stały się hitami, a charakterystyczny (według mnie brudny, śmietnikowy) styl wokalistki i skandale pomogły w osiągnięciu sukcesu. Korzystając z dobrych wiatrów Kesha wydała w tym samym roku EP-kę "Cannibal", która była dużo gorsza, ale i tak udało się wykrzesać dwa hity. Po niemal dwóch latach suchoty otrzymaliśmy nowy singiel oraz nową płytę, po której chyba nikt nie spodziewał się rewelacji. Zresztą słusznie. 

Na "Warrior" składa się 16 imprezowych kawałków, które miały(mają?) rozbujać "nudę" w rozgłośniach radiowych i parkietach na całym świecie. To nie jest nic innego jak powtórka z rozrywki na nijakim poziomie, czyli wzbogacona o "nowe" brzmienia muzyczna papka jaką różni producenci karmią nas od kilku lat. Nie muszę wspominać, że żadnego rozwoju w muzyce "dziwnej blondyny" nie ma, a wokal różni się chyba tylko zastosowaniem innych syntezatorów. Plastik, plastik wszędzie. 

Do tej pory zostały wydane dwa single: zdecydowanie najlepsze z całej płyty "Die Young" oraz "C'mon", które z kolei jest beznadzieją. Kolejne tracki nie są wcale wiele lepsze. Praktycznie żadna z piosenek znajdująca się na płycie nie nadaje się na kilkukrotne przesłuchanie, a o słuchaniu z przyjemnością możemy już na wstępie zapomnieć. Każda kolejna sekunda z tym albumem powoduje, że uszy krwawią coraz mocniej. Żadna z piosenek, która znalazła się na płycie nie zachwyciła mnie (ciekawe dlaczego?) i pozwolę sobie ominąć z opisywaniem co jest mniejszym gównem, a co można znośnie przesłuchać. 


Tekst w tego typu muzyce ma tylko brzmieć (chociaż i tak to jest opcja). Jest wyluzowany, zadziorny, a przy tym nie wulgarny i idealnie wpasowuje się w elektroniczne melodie. Ogółem: nie ma rewelacji, ale jest ok. W wokalu przeszkadza niestety przesadzona ilość syntezatorów. To jest akurat ten element, którego powinno się używać z umiarem i wyczuciem. Najwidoczniej Dr. Luke jako producent wykonawczy nie zauważył tej beznadziejności, albo co gorsza tak miało być. Czasy gdzie muzyka miała być sztuką już dawno minęły. Teraz liczy się tylko pieniądz, który pewnie zwrócił się kilkukrotnie. Niestety.

Podsumowując: nie polecam tej płyty, nie lubię tego rodzaju płyt, gdzie ewidentnie artysta/producent/wytwórnia ma kompletnie w dupie słuchaczy. Pierwszy singiel zapowiadał płytę całkiem ciekawie, ale prawie cała reszta była dograna jako zapychacz. Za to Ke$ha plusuje współtworząc każdą piosenkę, a nie tylko kiepsko odśpiewując wszystko co jej przygotowano (a na końcu i tak do bólu zmienili barwę jej głosu).

5 komentarzy:

  1. No, ta płyta to katastrofa i tyle właściwie o niej wystarczy. Dla mnie jedynie "Dirty Love" (Iggy Pop <3) jakoś się broni.

    OdpowiedzUsuń
  2. Gratuluję wytrwałości. Ja nie dałem rady zrecenzować całej płyty :)
    Jak dla mnie jedna z najgorszych płyt roku.

    OdpowiedzUsuń
  3. Okropna płyta okropnej wokalistki. Nie lubię takiej muzyki. Podoba mi się tylko troszkę "C'mon".
    Pozdrawiam, True-Villain.blog.pl

    OdpowiedzUsuń
  4. Mogłaby już skończyć swoją "karierę" ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Słyszałam tylko dwie piosenki i całego krążka na pewno nie przesłucham :P

    OdpowiedzUsuń