niedziela, 25 sierpnia 2013

Florence + the Machine - Ceremonials

Jak już wspomniałem kiedyś przy recenzjach Donatana i The Pretty Reckless kończę z wszelkimi muzycznymi uprzedzeniami. W pierwszym przypadku odrzucał mnie ogółem polski hip-hop, a w drugim kontrowersyjna wokalistka. Od kiedy pamiętam unikałem Florence ze względu na nurt indie i mimo, że wiedziałem o istnieniu zespołu to nie spieszne mi było przesłuchać jakikolwiek album. Okazało się, że to był duży błąd i po wysłuchaniu Wielkiego Gatsby'ego (Florencowego Over The Love) wrzuciłem wszystkie swoje antyhipsterskie poglądy do muszli klozetowej i kilkukrotnie spłukałem do kanalizacji. Teraz jest o wiele lepiej. Początkowo miałem opisać debiut, bo lubiłem jego nieprzewidywalność, ale od dzisiaj zachwycam się większą spójnością, większą ilością soulu, barokowością, mrokiem i mega progresem - jednym słowem: "Ceremonials".


Lungs będące debiutem Florence and the Machine to płyta niespójna. Nie można jej jednak odmówić tego, że jest kiepska - wręcz przeciwnie - jest bardzo dobra i udowadnia to większością zawartych na niej utworów. Jednak znalazło się tam kilka pozycji potrafiących nudzić. Na szczęście ten jedyny mankament wyeliminowano w następcy zachowując przy tym cały piękny klimat za który pokochałem zespół.

Za produkcję albumu odpowiada Paul Epworth, który jest odpowiedzialny za debiut oraz trzy piosenki Adele: Rolling In The Deep, I'll Be Waiting (z 21) oraz Skyfall z James'a Bonda. Dodając do jego portfolio m.in. Plan B, CeeLo Green'a i Kate Nash można śmiało powiedzieć, że gościu zna się na rzeczy. Do warstwy instrumentalnej nie można się przyczepić - jest dużo prawdziwych instrumentów(m.in. perkusja, bas, harfa i smyczki), a w paru miejscach posłużono się nawet syntezatorami. Całość brzmi podnośnie, barokowo, nieco mrocznie, ale jednocześnie lekko i naturalnie.  Myślę, że ktokolwiek słyszał Florence wie, że wokal urywa dupsko, więc nie ma obaw o marnotrawienie przysłowiowej taśmy. Nie pozostaje mi nic innego niż wychwalać!

Korzystając ze Spotify mam do dyspozycji aż 27 kompozycji! Znalazło się miejsce dla szesnastu utworów (w tym bonus ze Śpiącej Królewny), pięciu wersji na żywo, dwóch demówek, trzech wersji akustycznych i remix'u spod rąk Calvina Harris'a. Przepych widać i przede wszystkim czuć - przesłuchanie wszystkiego zajmuje niemal dwie godziny. 

Płyta zaczyna się o wiele spokojniej niż poprzednik. Początkowo nie byłem z tego zadowolony, a później mój grymas przemienił się w nieschodzący później uśmiech. Włączył mi się tryb "to jest magia" i nie mogłem się oderwać od zniewalającego, nieco podniosłego, chóralnego Only If For A Night. Najlepsze jest to, że pozostałe utwory charakteryzują się tak samo dobrym poziomem. Ciężko jest uwolnić się od prawie każdej piosenki: słuchacz dostaje wszystko to o czym marzy - nieziemski głos, bardzo oryginalna i maksymalnie instrumentalna oprawa + nieco podniosły, teatralny klimat (tutaj triumfuje Shake It Out).


Warto się chwilę zatrzymać przy warstwie tekstowej (za którą w całości odpowiada Welch wspierana w różnych kawałkach przez Epworth'a, Francis White, Isabellę Summers i Kida Harpoon'a). Wszystko jest napisane w bardzo artystyczny sposób - nie otrzymujemy łopatologicznych tekstów, ale nie ma też wrażenia, że wszystko jest podniosłe na siłę. W cierpieniu, bólu oraz nieco duchowej i mrocznej otoczce ukryta jest tematyka miłosna. W pakiecie mamy rozstania, wołania, samotność, "spotkania z duchem przeszłości", a część posypana jest mistyczno-religijną posypką. Warstwa tekstowa jest jak najbardziej na plus.

Ciężko jest mi wymienić te najlepsze utwory, bo wszystkie są na równym, bardzo wysokim poziomie. Mamy nieco głośniejsze Lover To Lover i spokojniejsze Never Let Me Go, wybitnie dobre przejścia (co jest chyba wpisane w kod genetyczny Florence) z niskich do wysokich dźwięków w Spectrum. Zasada jest prosta: jeżeli jakakolwiek z piosenek Ci odpowiada reszta na 100% też Ci się spodoba. W dodatkach do wersji deluxe otrzymujemy kolejne (bardzo) dobre utwory oraz wersje akustyczne, które udowadniają, że Welch doskonale pasuje również do spokojniejszego podkładu. Spotify dorzuca od siebie wersje live (świetnie pokazują możliwości zarówno wokalistki jak i zespołu) oraz piosenkę ze ścieżki dźwiękowej  do Śpiącej Królewny czyli Breath Of Life, wspomniany wcześniej remix Spectrum oraz cover Take Care Drake'a i Rihanny.

Po takiej recenzji mogę napisać tylko, że szczerze polecam posłuchać całości. Singli było dużo, ale tak naprawdę każdy utwór stanowi siłę płyty i będąc na miejscu muzyków/wytwórni miałbym za sobą wiele nieprzespanych nocy przez decyzje o piosence, która ma reprezentować album.

9 komentarzy:

  1. Ich najlepszy album <3

    Nowa recenzja na http://The-Rockferry.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
  2. No to ja mam podobnie jak ty. Z tym ze ciagle nie moge sie przekonac do Florence.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja nadal mam antyhipsterskie poglądy i nie umiem się przekonać do przesłuchania.

    Pozdrawiam, True-Villain.blog.pl

    OdpowiedzUsuń
  4. Świetne dzieło, jednak wolę "Lungs".

    OdpowiedzUsuń
  5. Bardzo udana płyta, aczkolwiek również bardziej podoba mi się "Lungs". Klimat nie do podrobienia :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Również zdecydowanie bardziej w moje gusta trafia poprzednia płyta. Klimat nie do podrobienia :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Wszyscy tak się zachwycają "płucami", a ja "tylko" je lubię ;) "Ceremonials" znacznie bardziej do mnie trafiło. Podoba mi się, że jest to płyta bardzo różnorodna, a mimo tego spójna. Muzyka jest taka cudownie niedzisiejsza, a wokal Florence jest po prostu wspaniały. Najbardziej z tej płyty lubię "Spectrum", "What the Water Gave Me" oraz "Never Let Me Go".

    OdpowiedzUsuń
  8. Uwielbiam "What the Water Gave Me", a za cały album pewnie kiedyś sięgnę. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń