Jakiś czas temu zauważyłem, że coraz częściej i z większą chęcią sięgam po albumy Live. I chociaż nie łykam wszystkiego co "na żywo" jak pelikan to zdarza mi się wyłowić solistów i zespoły, którzy na koncercie spisują się o wiele lepiej niż w studio. W dużej mierze może to wiązać się z moim upodobaniem do mocnych głosów, orkiestrowej instrumentalnej oprawy, odrobiny nieczystości wokalu i co najważniejsze w czasach komputeryzacji over 10000 - naturalności. Świetnym przykładem jest Rita Ora, która śpiewając akustycznie pokazuje świetny mezzosopranowy wokal umykający podczas popowych technojebek. Debiut Emeli Sandé wolny jest od podobnych "krzywych" dźwięków i bardzo mi się spodobał. Our Version Of Events nie był jednak wolny od wad: przeszkadzała mi pewna schematyczność utworów, podbity wokal czy jego przerysowane panoramowanie. Wszystkie wady powinny zniknąć wraz z tą płytą...
I tak też się stało. Live At The Royal Albert Hall dało mi o wiele więcej radości ze słuchania Emeli niż najbardziej rozszerzona wersja Our Version Of Events. Złożyło się na to wiele czynników, a wśród nich jeden najważniejszy - Sandé ma kawał głosu, który potrafi świetnie wykorzystać. Jako, że sam dopiero niedawno przełamałem się i zapoznałem z twórczością Zambijko-Szkotki powiem nieco więcej niż "standardowo trzyma poziom".
Podkład w całości został stworzony przez utalentowanego producenta - Nughty Boy'a, który świetnie radzi sobie w czarnych klimatach. W tym przypadku bity zeszły na drugi tor (na koncercie nawet trzeci albo i czwarty), a głównymi elementami podkładu są klawisze oraz gitara. Po raz setny odkrywamy Amerykę, ale całość nie tylko nie razi, ale i do siebie przekonuje (szczególnie jeśli lubujesz się w podobnej muzyce - Adele, Duffy czy Leona Lewis).
Jako, że to nie jest O2 Arena tylko historyczna sala koncertowa, a rodzaj muzyki jest taki, a nie inny to nie uświadczymy laserów, fajerwerków i innych takich. W zamian do dyspozycji słuchacza jest spokojna, orkiestrowa, nastrojową oprawa, która pozwala skupić się wyłącznie na muzyce. Całego koncertu nie oglądałem, ale zamierzam to zrobić w przyszłości o czym zostaniecie poinformowani w tej notce.
Poza hitami, nie-hitami i innymi utworami wchodzących w skład debiutu Emeli usłyszymy m.in cover Niny Simone I Wish I Knew How It Would Feel To Be Free czy chrześcijański hymn Abide With Me, który wyszedł spod pora angielskiego poety Henry'ego Francis'a Lyte'a (tylko DVD).
Spokojniejsza, bardziej delikatna i naturalna wersja utworów, charakterystyczny, dobry wokal + chórki, i jak zwykle niezawodna publika tworzą płytę dążącą do ideału, a na pewno bliższą ideałowi niż Our Version Of Events. Czekam na drugi studyjny album Emeli Sandé, który ma się ukazać już w tym roku, a póki co Live At The Royal Albert Hall jest moją ulubioną płytą od tej Pani.
I tak też się stało. Live At The Royal Albert Hall dało mi o wiele więcej radości ze słuchania Emeli niż najbardziej rozszerzona wersja Our Version Of Events. Złożyło się na to wiele czynników, a wśród nich jeden najważniejszy - Sandé ma kawał głosu, który potrafi świetnie wykorzystać. Jako, że sam dopiero niedawno przełamałem się i zapoznałem z twórczością Zambijko-Szkotki powiem nieco więcej niż "standardowo trzyma poziom".
Podkład w całości został stworzony przez utalentowanego producenta - Nughty Boy'a, który świetnie radzi sobie w czarnych klimatach. W tym przypadku bity zeszły na drugi tor (na koncercie nawet trzeci albo i czwarty), a głównymi elementami podkładu są klawisze oraz gitara. Po raz setny odkrywamy Amerykę, ale całość nie tylko nie razi, ale i do siebie przekonuje (szczególnie jeśli lubujesz się w podobnej muzyce - Adele, Duffy czy Leona Lewis).
Jako, że to nie jest O2 Arena tylko historyczna sala koncertowa, a rodzaj muzyki jest taki, a nie inny to nie uświadczymy laserów, fajerwerków i innych takich. W zamian do dyspozycji słuchacza jest spokojna, orkiestrowa, nastrojową oprawa, która pozwala skupić się wyłącznie na muzyce. Całego koncertu nie oglądałem, ale zamierzam to zrobić w przyszłości o czym zostaniecie poinformowani w tej notce.
Poza hitami, nie-hitami i innymi utworami wchodzących w skład debiutu Emeli usłyszymy m.in cover Niny Simone I Wish I Knew How It Would Feel To Be Free czy chrześcijański hymn Abide With Me, który wyszedł spod pora angielskiego poety Henry'ego Francis'a Lyte'a (tylko DVD).
Spokojniejsza, bardziej delikatna i naturalna wersja utworów, charakterystyczny, dobry wokal + chórki, i jak zwykle niezawodna publika tworzą płytę dążącą do ideału, a na pewno bliższą ideałowi niż Our Version Of Events. Czekam na drugi studyjny album Emeli Sandé, który ma się ukazać już w tym roku, a póki co Live At The Royal Albert Hall jest moją ulubioną płytą od tej Pani.
Uwielbiam ją ♥
OdpowiedzUsuńWygrałam ten album rok temu na jazzsoul. Płyty słucham od czasu do czasu (Emeli super brzmi na żywo), ale samego koncertu na dvd jeszcze nie widziałam.
OdpowiedzUsuńNowy post na http://The-Rockferry.blog.onet.pl (recenzja "AM" Arctic Monkeys)
Emeli w wersji studyjnej wypada nieco nudno, ale na żywo miło się jej słucha.
OdpowiedzUsuńNowa recenzja: "Midnight Memories" One Direction @ Fizzz-Reviews.blogspot.com
Oprócz XO nic tu się do radia nie nadaje :P No chyba, że takie "Heaven", bo jedna ballada Bee, "Halo", grana jest często. W zasadzie to w takim rmf fm czy zetce nie słyszałam innej piosenki Beyonce tylko właśnie "Halo".
OdpowiedzUsuńOsobiście niezbyt podobają mi się jej piosenki, uważam jednak że ma duży talent.
OdpowiedzUsuńU mnie nowa notka, zapraszam i pozdrawiam :)
Nowa recenzja: "Is There Anybody Out There?" A Great Big World @ http://Fizzz-Reviews.blogspot.com
OdpowiedzUsuńNowa recenzja (The Offspring – The Kids Aren’t Alright) na blogu http://namuzowani.blog.onet.pl/
OdpowiedzUsuń