środa, 15 stycznia 2014

Emeli Sandé - Live At The Royal Albert Hall

Jakiś czas temu zauważyłem, że coraz częściej i z większą chęcią sięgam po albumy Live. I chociaż nie łykam wszystkiego co "na żywo" jak pelikan to zdarza mi się wyłowić solistów i zespoły, którzy na koncercie spisują się o wiele lepiej niż w studio. W dużej mierze może to wiązać się z moim upodobaniem do mocnych głosów, orkiestrowej instrumentalnej oprawy, odrobiny nieczystości wokalu i co najważniejsze w czasach komputeryzacji over 10000 - naturalności. Świetnym przykładem jest Rita Ora, która śpiewając akustycznie pokazuje świetny mezzosopranowy wokal umykający podczas popowych technojebek. Debiut Emeli Sandé wolny jest od podobnych "krzywych" dźwięków i bardzo mi się spodobał. Our Version Of Events nie był jednak wolny od wad: przeszkadzała mi pewna schematyczność utworów, podbity wokal czy jego przerysowane panoramowanie. Wszystkie wady powinny zniknąć wraz z tą płytą...

I tak też się stało. Live At The Royal Albert Hall dało mi o wiele więcej radości ze słuchania Emeli niż najbardziej rozszerzona wersja Our Version Of Events. Złożyło się na to wiele czynników, a wśród nich jeden najważniejszy - Sandé ma kawał głosu, który potrafi świetnie wykorzystać. Jako, że sam dopiero niedawno przełamałem się i zapoznałem z  twórczością Zambijko-Szkotki powiem nieco więcej niż "standardowo trzyma poziom".

Podkład w całości został stworzony przez utalentowanego producenta - Nughty Boy'a, który świetnie radzi sobie w czarnych klimatach. W tym przypadku bity zeszły na drugi tor (na koncercie nawet trzeci albo i czwarty), a głównymi elementami podkładu są klawisze oraz gitara. Po raz setny odkrywamy Amerykę, ale całość nie tylko nie razi, ale i  do siebie przekonuje (szczególnie jeśli lubujesz się w podobnej muzyce - Adele, Duffy czy Leona Lewis).



Jako, że to nie jest O2 Arena tylko historyczna sala koncertowa, a rodzaj muzyki jest taki, a nie inny to nie uświadczymy laserów, fajerwerków i innych takich. W zamian do dyspozycji słuchacza jest spokojna, orkiestrowa, nastrojową oprawa, która pozwala skupić się wyłącznie na muzyce. Całego koncertu nie oglądałem, ale zamierzam to zrobić w przyszłości o czym zostaniecie poinformowani w tej notce.

Poza hitami, nie-hitami i innymi utworami wchodzących w skład debiutu Emeli usłyszymy m.in cover Niny Simone I Wish I Knew How It Would Feel To Be Free czy chrześcijański hymn Abide With Me, który wyszedł spod pora angielskiego poety Henry'ego  Francis'a Lyte'a (tylko DVD).

Spokojniejsza, bardziej delikatna i naturalna wersja utworów, charakterystyczny, dobry wokal + chórki, i jak zwykle niezawodna publika tworzą płytę dążącą do ideału, a na pewno bliższą ideałowi niż Our Version Of Events. Czekam na drugi studyjny album Emeli Sandé, który ma się ukazać już w tym roku, a póki co Live At The Royal Albert Hall jest moją ulubioną płytą od tej Pani.

7 komentarzy:

  1. Wygrałam ten album rok temu na jazzsoul. Płyty słucham od czasu do czasu (Emeli super brzmi na żywo), ale samego koncertu na dvd jeszcze nie widziałam.

    Nowy post na http://The-Rockferry.blog.onet.pl (recenzja "AM" Arctic Monkeys)

    OdpowiedzUsuń
  2. Emeli w wersji studyjnej wypada nieco nudno, ale na żywo miło się jej słucha.

    Nowa recenzja: "Midnight Memories" One Direction @ Fizzz-Reviews.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  3. Oprócz XO nic tu się do radia nie nadaje :P No chyba, że takie "Heaven", bo jedna ballada Bee, "Halo", grana jest często. W zasadzie to w takim rmf fm czy zetce nie słyszałam innej piosenki Beyonce tylko właśnie "Halo".

    OdpowiedzUsuń
  4. Osobiście niezbyt podobają mi się jej piosenki, uważam jednak że ma duży talent.
    U mnie nowa notka, zapraszam i pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Nowa recenzja: "Is There Anybody Out There?" A Great Big World @ http://Fizzz-Reviews.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  6. Nowa recenzja (The Offspring – The Kids Aren’t Alright) na blogu http://namuzowani.blog.onet.pl/

    OdpowiedzUsuń