niedziela, 10 marca 2013

Justin Timberlake - FutureSex/LoveSounds

Justin Timberlake zadebiutował 20 lat temu występując w Klubie Myszki Miki. Wraz z kolegami z popularnego programu założył zespół 'N Sync. Boysband mimo, że cieszył się ogromną popularnością (oczywiście wśród młodych słuchaczy) w żaden sposób nie rozwijał piosenkarza. Chcąc utrzymać się w showbiznesie i nadążyć za ambicją postawił na solową karierę. 5 listopada 2002 roku ukazał się jego debiutancki album "Justified", który całkowicie zmył z Timberlake'a wizerunek nastolatka z przeciętnego boysbandu. Album był niezwykle popularny, a JT został ochrzczony następcą Michael'a Jackson'a. Stwierdzenie to jest trochę na wyrost, ale nie można odmówić Justinowi talentu. Na drugi album musieliśmy czekać 4 lata. Wydany w 2006 roku "FutureSex/LoveSounds" to bohater dzisiejszej recenzji. Za kilka dni ukaże się jego następca, więc warto przypomnieć sobie album, który umocnił pozycję Justina w przemyśle muzycznym. 


Na drugi studyjny album Justina składa się 12 utworów utrzymanych w gatunkach: pop, r'n'b oraz dance-pop dających ponad godzinną rozrywkę. Na wstępie warto dodać, że nie jest to płyta tworzona na podstawie badań i obecny dodatkowo dance nie jest tym co serwują nam dzisiaj gwiazdy popu. Okres kiedy została stworzona ta płyta to złoty czas will.i.am'a i Timbaland'a, którzy pomagali w tworzeniu tego albumu. Nie przeciągając przechodzę do konkretów:

Za produkcję odpowiadają głównie Timberlake, Timbaland oraz Danja - wszyscy specjalizujący się w "czarnej muzyce", a konkretnie w mieszance r'n'b oraz hip-hopu. Ostatni utwór wyprodukował Rick Rubin specjalizujący się w ostrzejszych brzmieniach (hard rock, heavy metal). Coś od siebie dorzucił również wspomniany wcześniej Williams Adams(gościnny udział oraz produkcja "Damn Girl").

Tak jak już wspomniałem na początku Justin serwuje nam popowo-rhytm and blues'owy album, a w niektórych utworach nie gardząc nawet dancem. Bez żadnych wątpliwości można stwierdzić, że produkcja stoi na wysokim poziomie. Poszczególne tracki są od siebie różne, ale razem tworzą spójną całość, którą czuć od pierwszych minut. Wrażenie, że wszystko zazębia się idealnie jest utrzymane do ostatniej sekundy. Mimo, że trendem od wielu lat jest jak największe skracanie utworów to na tym albumie na szczęście tak się nie stało. Rozbudowane piosenki trwają od 4 do ponad 7 minut, najczęściej nieco ponad 5. Czasem słychać, że producenci zagalopowali się i mam wrażenie przekombinowania danego utworu. 

Album otwiera tytułowe FutureSex/LoveSounds, a zaraz po nim następuje Sexyback (feat. Timbaland) czyli dwa najbardziej taneczne utwory zachęcające tyłek do ruszenia na parkiet. Ta druga została singlem promującym album, zajęła szczyty najważniejszych list przebojów na całym świecie i zgarnęła nagrodę Grammy za najlepszą dance'ową piosenkę. 

Tekst wypada przyzwoicie: raz lepiej, raz gorzej. Tematy jakich podejmuje się Timberlake nie są ambitne. Jak wskazuje nazwa płyty: seks i miłość to temat przewodni, czasem usłyszymy o pięknie kobiety, czasem o relacjach damsko-męskich. Nie jest ambitnie, ale poszczególne fragmenty potrafią wpaść w ucho. Czyż nie na tym polega pop?


Nagrodę Grammy JT dostał również za najbardziej rozpoznawalną piosenkę z albumu, czyli duet z T.I. - My Love(najlepsza kolobracja hip-hop'owa). Generalnie na albumie nie ma piosenki przy której człowiek nie chciałby się chociaż "pobujać". Różnego rodzaju chórki i nienachalny wokal Justina są ogromnym atutem płyty. Jego wokal nie jest mistrzostwem jeśli chodzi o moc głosu - tutaj jest raczej przeciętnie, ale barwa głosu i raczej umiejętne posługiwanie się nim wynosi go ponad resztę wokalistów siedzących w popie.  Jednak czasem jego piski w piosenkach są na tyle irytujące, że trzeba przełączyć utwór. 

Oprócz ww tracków jeszcze dwa są z gośćmi: w Chop Me Up udzielają sie Timbaland oraz hip-hopa grupa Three 6 Mafia, a Damn Girl to duet z will.i.am'em. Raperzy świetnie uzupełniają się z Timberlakiem, urozmaicając dany utwór, nie wychodząc na przód i jednocześnie odwalając dobrą robotę. Może być lepiej? Tak! Do moich ulubionych piosenek należą jeszcze Summer Love-Set The Mood oraz Losing My Way(czy tylko mi kojarzy się z "They Don't Care About Us" Michael'a Jackson'a)?

Jednak moim faworytem bez wątpienia jest piosenka What Goes Around-Comes Around czyli ponad siedmiominutowa ballada będąca ostatnim #1 w karierze Justina.


Według mnie jest to jeszcze bardziej udana płyta niż debiut. Mimo dość trywialnych tekstów płyta nadrabia produkcją i wykonaniem. Porównania JT od MJ nie są bezpodstawne - wiadomo, że ten drugi miał o wiele większy talent, ale Justinowi wcale dużo do niego nie brakuje. Biorąc pod uwagę, że cały muzyczny biznes jest o wiele gorszej jakości niż 40-50 lat temu to wypada nawet lepiej niż Michael. Wskażcie mi współczesnego artystę zajmującego się produkcją swoich piosenek i pisaniem tekstów do nich. Ja nie potrafię wskazać żadnego mężczyzny młodego pokolenia mającego do zaoferowania przynajmniej tyle co Timberlake. Jeśli chodzi o taniec i show jakie potrafi zrobić to polecam pooglądać teledyski i koncerty na YouTube'ie. Płytkę oceniam na wysoką 5. Lubię powracać do tego albumu i nie mogę doczekać się do końca tygodnia, bo wtedy ukaże się nowy album. Już teraz z chęcią zapowiadam recenzję ;)

1 komentarz:

  1. Ten Justin jest zdecydowanie lepszy od Biebera. Jest bardzo dobrym artystą. Niech tworzy jak najwięcej. Ta płyta jest bardzo przyjemna.
    Pozdrawiam, True-Villain.blog.pl

    OdpowiedzUsuń