sobota, 1 grudnia 2012

Lana Del Rey - Born To Die (The Paradise Edition)

Lana Del Rey to postać budząca skrajne emocje. Z jednej strony dostajemy genialną artystkę tworzącą swój unikalny styl, z drugiej osobę która w sposób sztuczny robi karierę. Ma tyle samo zwolenników co przeciwników. Jej "przepiękna" twarz jest co prawda dziełem chirurgów plastycznych i moim zdaniem nie ma czym się zachwycać. Wiele osób zaczęło pałać do niej antypatią po skandalu z nią w roli głównej. Okazało się, że historyjka z biedną dziewczynką to wielka ściema, tatuś jest multimilionerem(czy tam miliarderem) i pomógł kochanej córci w karierze. Jedno trzeba jej przyznać - ma talent. Jej hipnotyzujący głos podbił serca wielu osób, a krążek "Born To Die" był tak dobry, że doczekał się reedycji niecały rok od pierwszej premiery. Zostawiając jej życie osobiste zabieram się za najnowsze dzieło, które zyskało względem pierwowzoru dopisek "The Paradise Edition", nową okładkę i 8 nowych utworów. Czy Lana prowadzi do raju?
Zacznę od tego, że nie rozumiem do końca zachwycaniem się jej twórczością. Owszem kilka piosenek jest genialnych , wyjątkowych, innych od wszystkich etc. Jednak wszystkie jej utwory są do siebie podobne, a wysłuchanie całej płyty od deski do deski kilka miesięcy temu było dla mnie wyzwaniem(żeby nie zasnąć oczywiście). Teraz sprawa wygląda o niebo lepiej. Dlaczego? Przede wszystkim oswoiłem się z tym charakterystycznym  "przynudzającym" stylem,  a i nowe utwory prezentują się lepiej.

BORN TO DIE:
"Stara" płyta zawiera 15 utworów w stylu Video Games czyli pierwszego hitu Lany. Piosenki trzymają naprawdę wysoki poziom, muzyka jest przemyślana, a głos zniewalający/hipnotyzujący. Powinna być bajka, ale tak nie jest. Zanim jednak psychofani spalą mnie na stosie wyjaśniam: najprawdopodobniej spowodowane jest to złą kolejnością piosenek na płycie. Do pierwszej połowy mamy same perełki, które są po prostu genialne, później nie ma tragedii lecz nie ma też do czego wzdychać - przydałoby się jakieś przemieszanie tych piosenek (najlepsza, dobra, świetna, znośna, genialna itd.)

Płytę otwiera prześwietne tytułowe Born To Die - świetne otwarcie płyty, wkraczamy w świat artystki i chcemy więcej. Kolejne Off To The Races jest gorsze, ale bardziej dynamiczne i przez to zwróciło moją uwagę. Później mamy Blue Jeans/Video Games - gdyby nie ten utwór nie wiem czy prędko usłyszelibyśmy Del Rey w stacjach radiowych. 

Diet Mountain Dew jest piosenką, która nieco różni się od pozostałych kompozycji i też zyskała moją sympatię. Koniec płyty dla mnie to piosenka National Anthem, w której świetną robotę wykonał chórek i to urozmaicenie delikatnie mówi mi, że jest to piosenka płyty. Nie ma nic więcej ciekawego na tej części albumu. Reszta jest "tylko" poprawna i  nie chodzi tu o to, że jestem wybredny bo nigdy nie byłem i raczej nie będę, ale w okolicach 12 utworu chętnie bym już spał i przewracał się na drugi bok.


PARADISE:
Przede mną (do niedawna) wielka niewiadoma w postaci nowych utworów. Przez jakiś (krótki) czas zastanawiałem się nad poziomem tej części płyty. Co mogło pójść nie tak? Piosenki mogłyby być słabe, Lana mogłaby być objawieniem na parę miesięcy, producenci mogli wcisnąć modne dyskotekowe nuty...

Na szczęście nic takiego nie miało miejsca i dostajemy 8 świeżutkich Del Rey'owych kawałków.

Całość zaczyna się od kompozycji Ride - pierwszego singla promującego nowe wydawnictwo. Piosenka jest nastrojowa, zmusza do refleksji, a tekst jest po prostu bajką - nijak ma się do "teraźniejszych piosenek" tylko wpadających w ucho. Następne jest American - utwór wyraźnie gorszy, ale pięknie zaśpiewany. Zresztą każda piosenka nie jest jakoś specjalnie zła, ani przeciętna porównując do jakiegokolwiek innego artysty - Lanę należy porównywać tylko do niej.

Zupełnie zaskoczyła mnie piosenka Cola - nie spodziewałem się takiego tekstu do tak delikatnej melodii. Spodobało mi się bardzo Gods & Monsters - zaraz po "Ride" najlepsza piosenka z tej EP-ki.
Reszta to takie przeciętniaki w stylu Lany - nie są złe, ale nie wyróżniają się niczym na tle innych piosenek i nie posiadają tego czegoś, za co dużo osób kocha Elizabeth Grant. Płytka jako całość ("Born To Die" i "Paradise") otrzymuje ode mnie trochę naciąganą piątkę. Nie mogę odmówić jej talentu i kryć podziwu, za odwagę prezentowania takiej muzyki szerokiej publiczności w naszych czasach. Jej sukces jest raczej uzasadniony. Niestety artystka jeszcze nie chwyciła mnie za serce.

1 komentarz:

  1. "Przynudzający styl"? żeby zrozumieć jej styl, trzeba mieć coś z wrażliwości, zmysłu romantyka i przede wszystkim jakiekolwiek pojęcie o muzyce. "Następne jest American - utwór wyraźnie gorszy" kompletnie się z tobą nie zgadzam, ale o gustach się nie dyskutuje. "Reszta to takie przeciętniaki w stylu Lany - nie są złe, ale nie wyróżniają się niczym na tle innych piosenek i nie posiadają tego czegoś, za co dużo osób kocha Elizabeth Grant" chyba sobie jaja robisz. Żadna z tych piosenek nie jest przeciętniakiem - przeciętniakiem możesz nazywać sobie nową płytę Rihanny - Każdy z ośmiu utworów prezentuje mniej więcej ten sam poziom. Zachwyca, cieszy, raduje i przywołuje najwspanialsze wspomnienia. Dość słaba ta recenzja, tak jakby pisana na odwal i do tego to słownictwo. Nie piszę tego w celu skrytykowania, ale abyś na przyszłość bardziej się przykładał. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń