poniedziałek, 5 maja 2014

Jessie J - Alive

Jessie J wkroczyła z wielką pompą do muzycznego showbiznesu pod koniec 2010 roku niczym europejska Lady Gaga. Wcześniej udzielała się "tylko" jako songwriterka, ale nie przeszkodziło jej to w karierze wokalistki. W sumie nic dziwnego - jest w końcu absolwentką elitarnej BRIT School. Who You Are będący  jej debiutem ideałem nie był. Mimo dobrej warstwy tekstowej (przypominam, że rozmawiamy o CeHaeRowym popie) i fajnego wokalu płytę niszczył nieco miałki podkład. Album  i tak okazał się sporym sukcesem i doczekał się kilku nowych wydań. Osobiście przypadł mi do gustu i bardzo lubiłem do niego wracać, a hiciorki takie jak Do It Like A Dude czy Who's Laughing Now oraz niesinglowe Mamma Knows Best tylko zaostrzały mój apetyt na nowy krążek. "Doczekałem się" pod koniec sierpnia zeszłego roku. Z trudem przesłuchałem Alive do końca, a kilka miesięcy później wcale nie było łatwiej. Zacznijmy zatem od początku...


Już zmiana wizerunku Jessie nie przypadła mi do gustu - wcześniej wyglądała jak transwestyta, ale póki broniła się muzyką mogła wyglądać tak śmiesznie, dziwnie czy nawet nie smacznie jak tylko chciała. Nie to się liczy, prawda? Mam jednak wrażenie, że wraz z obcięciem włosów J straciła cząstkę siebie i trochę pobłądziła. Wraz z Dr. Luke, Cirkutem, Rodney'em Jerkins'em czy Stargate'm stworzyła godzinę miałkiego popu, którą naprawdę ciężko przetrwać. Dziwne, bo niby nazwiska (i producentów, i wokalistki) zobowiązują. Co poszło nie tak? 

Poprzednie pytanie jest zdecydowanie złe i mam lepsze: co poszło dobrze? Wbrew pozorom (a tak naprawdę mojego wstępu) jest kilka pozytywnych punktów na płycie - weźmy pod lupę takie Excuse My Rude wyśpiewane/rapowane(?) wraz z Becky G - to jedna z mocniejszych pozycji na płycie gdzie uwagę przykuwają przede wszystkim dynamiczne zwrotki (automatycznie nasuwają się skojarzenia z Do It Like A Dude). Ostatnim z udanych (na trzy) gościnnych występów jest ten z Brandy - mimo znanych do bólu patentów Couquer The World brzmi na tle płyty co najmniej dobrze.

Pierwsze "przebojowe" single w postaci Wild oraz It's My Party to odzwierciedlenie praktycznie całej płyty - dla mnie niekoniecznie pozytywne, ale nie każdy jest mną i ma inne upodobania. Szkoda, że tym razem piosenki Brytyjki kompletnie nie trafiają w moje gusta. Może być gorzej? MOŻE! Przykładowo powodujące krwawienie z uszu Thunder (nawet nie patrzę kto się pod tym podpisał), banalne Gold czy Domino 2.0 w postaci tytułowego Alive to to czego przeciętny słuchacz po prostu nie chce słuchać. Z resztą piosenek nie jest wiele lepiej - wszystko zrobione na jedno kopyto: mamy elektropopowy bit lub gitarkę, imprezkę lub słabszego akustyka mającego w zamyśle skłonić do refleksji. Balladową część wydawnictwa ratuje I Miss Her czyli nastrojowa ballada w stylu genialnego Who You Are. 

Jessie J kilka dni temu wkroczyła do studia rozpoczynając pracę nad swoim trzecim solowym krążkiem. Tym samym na całe szczęście zakończyła się promocja recenzowanej płyty. Nie oszukujmy się - rewelacji nie było. Co prawda debiut nie był wolny od wad, ale człowiek zawsze ma nadzieję, że później będzie lepiej. W tym przypadku niestety dostajemy zimnego i przypalonego fast-food'a nie nadającego się do jedzenia. Alive może się podobać(nie wiem jak, ale ponoć może), ale nie jest to płyta ani "na lata", ani na podbój list przebojów. Szkoda, bo kupa potencjału została zmarnowana. Mam nadzieję, że zarówno wokalistka, jak i producenci wyciągną lekcje ze swoich haniebnych czynów i:
  • po pierwsze: nie będą popełniać autoplagiatów!
  • po drugie: zebranie odpowiedniego materiału będzie trwało dłużej niż 5 tygodni!
  • po trzecie: Jessie zacznie wyrażać siebie, a nie nieudolnie naśladować koleżanki po fachu!

2 komentarze:

  1. Nie lubię jej.

    Zapraszam na nową notkę na blogu http://true-villain.blog.pl/ NIE, to nie żart ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Zapraszam na DWIE NOWE NOTKI na blogu http://namuzowani.blog.onet.pl/

    OdpowiedzUsuń