wtorek, 25 czerwca 2013

The Pussycat Dolls - PCD

Niezwykle rzadko słucham girlsbandów. Lista zamyka się na kilku, ale na co dzień słucham tylko Destiny's Child. The Pussycat Dolls to zespół, który wpisał się w pewien schemat: jest kilka dziewczyn, wszystkie dobrze tańczą, ale śpiewa głównie jedna. Po wielkim komercyjnym sukcesie grupa, która (z ciągłymi zmianami, ale jednak) istniała kupę lat, nagrała dwa albumy rozpadła się z dnia na dzień. Nicole nieudolnie próbuje zdobyć serca radiosłuchaczy proponując muzykę łatwą i niekoniecznie przyjemną. Jednak dzisiaj nie o niej,  a przynajmniej nie tylko. "PCD" to nazwa ich debiutu, który jednocześnie okazał się najlepszą płytą w historii zespołu. Hitów było co nie miara, a każdy kolejny zabawiał tłumy ludzi, stacje radiowe chętnie dzieliły się twórczością dziewczyn, a ja kompletnie o nich zapomniałem. W ramach skreślania albumów z propozycji (oraz po części z braku czasu) zrecenzowałem właśnie ten album. Gotowi?


Na debiut składa się 12 popowo-rhytm'and'blusesowych utworów, z czego aż 5 to covery. Za produkcję krążka odpowiada cały sztab producentów specjalizujących się w czarnej muzyce. Wśród nich są: Timbaland, Cee-Lo Green, Polow da Don, czy Sean Garrett (Ciara, Destiny's Child, Mary J. Blige...). Dzięki właśnie takiemu doborowi producentów muzyka zaserwowana na "PCD" jest przyjemna w odbiorze i mimo, że to dalej pop (może trochę na wyrost z tym r'n'b) to daleko tutaj do popowodancowej sieczki jaką usłyszeliśmy na "Doll Domination".


Don't Cha będące pierwszym singlem oraz pierwszym hitem formacji to cover piosenki Tori Alamaze(wokal wspierający w OutKast), który różni się od oryginału tylko dodatkowym rapem Busta Rhymes'a. W podobnym popowo-hip-hopowym klimacie utrzymane jest jeszcze kilka utworów: Beep (will.i.am na featuringu), Wait a Minute (z Timbalandem) oraz seksowne (nie tylko ze względu na teledysk) Buttons w duecie ze Snoopem. Każda z wymienionych piosnek w większym lub mniejszym stopniu jest znana i zajęła wysokie miejsca na listach przebojów. Wszystkie są godne polecenia i z przyjemnością zalecam je sobie przypomnieć lub poznać jeśli jeszcze nie było okazji.

Jako, że płyta była skierowana "do każdego" nie zabrakło spokojniejszych piosenek, tzw. popowych ballad. Wśród nich znalazło się miejsce dla całkiem udanego singla Stickwitu i leniwego, miejscami intymnego, zahaczającego już o sztuczność How Many Times, How Many Lies. Trochę klimatu pod koniec płyty zaserwowano nam trzema coverami: Right Now, Tained Love/Where Did Our Love Go oraz wszędobylskiego nagranego przez połowę populacji muzyków Feelin' Good. Pierwsze dwa w przeszłości irytowały mnie i nie mogłem przeżyć nawet kilkudziesięciu sekund odsłuchu, a teraz z przyjemnością wytrwałem do końca.


Natomiast piosenka, której wersji nie można policzyć jest według mnie kiepska. Wykonana bez pomysłu, utrzymana w stylistyce dwóch poprzednich piosenek i bonusa Sway. Nie mówiąc o sztucznie zawyżonej skali głosu Nicole i wyczyszczeniu wszystkich potknięć, których pewnie było bez liku - na żywo nigdy nie wykazała się przynajmniej poprawnym wykonaniem tej piosenki, a to o czymś świadczy.

Miłośnicy bardziej dyskotekowych rytmów dostali "hymn feministek" czyli hicior I Don't Need A Man, kolejny cover: Hot Stuff(I Want You Back) oraz najgłośniejsze (co nie znaczy najlepsze) Bite The Dust.
Jednym zdaniem: każdy powinien znaleźć coś dla siebie.

Podsumowując całość: płyta jest dobra, a nawet biorąc pod uwagę następce to bardzo dobra. Mimo, że dziewczyny nie wniosły niczego nowego w muzyczny showbiznes, to nie podarowały nam przysłowiowego gówna. Płyta nie jest spójna jeśli chodzi o styl - panuje zasada "wszystko co tylko da się upchnąć", a wykonanie mimo braku wybitnych wokali jest na przyzwoitym poziomie(czytaj: mogło być o wiele gorzej. Bez wątpienia najlepszymi utworami są kolaboracje z raperami za specyficzny klimat idealny na zabawę i duże urozmaicenie. "Lalki" są w tych utworach pewne siebie, drapieżne i seksowne - tak jak powinno być.

Na osobny akapit zasługują wideoklipy. Co jak co, ale jak zrobić idealny obrazek do każdego utworu to one potrafiły. Dobre ujęcia, specyficzny klimat, ciekawe i dobrze wykonane choreografie, masa strojów - jak dla mnie bomba. Oczywiście mogłoby być lepiej: inny podział partii piosenek(większość to solówki Scherzinger), spójniejsza płyta, brak sztucznej górnolotności(która zresztą nie wyszła) w niektórych utworach, ale po co to wypominać skoro i tak można się przy tym nieźle pobawić?

6 komentarzy:

  1. Nie słucham takiej muzyki, a ich nie lubię, płyty nie znam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Od razu przypomniały mi się stare, dobre czasy ;) Bardzo lubię ten album. ich najlepszy ;) Choć "Doll Domination" tez nie zawodzi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie zawiódł. Poza kilkoma piosenkami nie ma czego słuchać, a ze wszystkimi bonusami i reedycją było prawie 30 utworów :(

      Usuń
  3. Bardzo dobra płyta a kawałki to dopiero hity. Mój ulubiony to Buttons w duecie z Snoop Doggiem i do tego ten teledysk świetny:] Szkoda że zespól się rozpadł
    http://muzycznomaniaa.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  4. Pamiętam z tej płyty tylko "I Don't Need a Man" i ten dźwięk przypominający cenzurę w "Beep". Reszty nie potrafię sobie przypomnieć. Nawet "Don't Cha".
    A nawiązując do początku o Nicole - PCD to od początku była Scherzinger feat. the Dolls. Tym bardziej na drugim krążku. No i mnie się dużo bardziej podobają solowe 'podrygi' Nicole. Piękna ballada "AmenJena", klubowe "Wet" i "Club Banger Nation" czy energiczne, przebojowe "Killer Love" pokazują, że trzeba się z nią liczyć.

    OdpowiedzUsuń
  5. Pamiętam jak za dzieciaka razem z siostrą słuchaliśmy ich bez przerwy.
    The Pussycat Dolls, to takie moje "guilty pleasure" :)

    OdpowiedzUsuń