sobota, 11 maja 2013

Back to ROCK #1 - Aerosmith


Powstała w 1970 roku grupa Aerosmith już od wielu lat może śmiało nazywać się żywą legendą. Mimo, że na co dzień nie słucham cięższej muzyki to największe hity hardrockowobluesowego bandu są ze mną prawie zawsze. Zespół zatem nie był dla mnie żadną nowością, a sięgnięcie po dość bogatą dyskografię było tylko kwestią czasu. Czas ten nadszedł przy okazji projektu "Back to ROCK". Zapraszam!

1970s

Historia rozpoczyna się albumem Aerosmith wydanym w 1973 roku, z którego pochodzi jeden z najlepszych utworów zespołu - "Dream On". Od pierwszego albumu, poprzez każdy kolejny grupa nie rozstaje się ze swoim charakterystycznym stylem. Czasem mocniej przywalą w gary, mocniej szarpną struną wykrzesując przepiękne riffy, a czasem w spokojniejszej aranżacji z pianinem, czy harmonijką ustną zagrać przepiękną, ponadczasową balladę. Poza oczywistymi oczywistościami jakimi są single: "Dream On", otwierające album "Make It" czy "Mama Kin" bardzo spodobało mi się ponad siedmiominutowe "One Way Street". Za to początek piosenki  "Movin' Out", gdzie głos Stevena przeplata się tylko z gitarą przez dłuższy czas nie mógł mi wyjść z głowy.


Rok później wydano równie krótki album - tylko 8, ale za to bardzo konkretnych utworów. Get Your Wings rozpoczyna singlowe "Same Old Song And Dance" - dobry kawałek z chwytliwym refrenem. Jednak dużo bardziej przebojowym kawałkiem jest "Spaced", który naprawdę rozkręca się od refrenu utrzymując pełną energię do samego końca. Młody, "jeszcze nie zużyty" wokal jest swego rodzaju ciekawostką na pierwszych albumach, ale nie jest znacząco gorszy/lepszy od tego co usłyszeliśmy później - brzmi po prostu inaczej. Mimo stosunkowo cichego śpiewania i głośniejszych gitar(co jest charakterystyczne dla większości utworów z początku działalności) "Woman Of The World" jest ciekawą propozycją. Podobny, lecz głośniejszy jest następny utwór: "S.O.S. (Too Bad)". Jednak jako miłośnik wszelkich rockowych ballad od Amerykańskiego bandu nie mogę nie docenić i nie wielbić "Seasons Of Wither" zaczynającego się jak live, przechodzący przez dźwięk wiatru aż do delikatnych gitar i onieśmielającego wokalu. Faworyt płyty bez dwóch zdań!

Trzeci longplay zaczyna się tytułowym Toys In The Attic - mocny rozpierdzielacz na wejściu i chociaż kolejne tracki nie są tak głośne to trzymają tętno na wysokim poziomie. Z pierwszej połowy płyty najbardziej spodobał mi się ostatni głośniejszy kawałek - singiel "Walk This Way". Później jest już o wiele spokojniej: rock'n'rollowobluesowe "Big Ten Inch Record" rozpoczyna drugą część płyty (harmonijka jest zajebista!!!) Na końcu płyty znalazło się miejsce dla dwóch hiciorów: "Sweet Emotion" oraz płaczliwego "You See Me Crying".

Wraz z poprzednikiem wydane w 1976 roku Rocks znalazło się na liście 500 najlepszych albumów Rolling Stone. Nie zdziwię nikogo jeśli stwierdzę, że album jest podobny do poprzednich: styl Aerosmith jest dość charakterystyczny i  po pierwszym odsłuchu całej dyskografii byłem zdziwiony, że "wszystko jest na jedno kopyto". Po wielu godzinach mój pogląd uległ zmianie i zacząłem dostrzegać różnice.  Jedną z różnic czwartego albumu jest jeszcze większa spójność - płyta nie została podzielona na dwie części i zawiera same głośne, dynamiczne piosenki. Mimo standardowo wysokiego poziomu przekonały mnie do siebie tylko trzy piosenki: "Sick As A Dog", "Lick And A Promise" oraz "Home Tonight".

Kolejne dwa albumy: Draw The Line oraz Night In The Ruts niestety są "ubogie" w hity z początku działalności zespołu. Nie oznacza to jednak, że płyty są kiepskie - po prostu brakuje mi epickości jaka wylewa się z poprzedników i jak się później okazało następców (bo na całe szczęście w kolejnym dziesięcioleciu zespołowi wróciła wena i mogli się pochwalić o wiele lepszym materiałem). Z tych albumów miano najlepszych z lepszych czołowe miejsca wywalczyły (kolejność oczywiście jak najbardziej przypadkowa): "Bright Light Fright", "Kings And Queens", "Remember(Walking In The Sand)", "Three Mile Smile", "Reefer Head Woman" (ta harmonijka jest uzależniająca) oraz króciutkie "Bone To Bone".




1980s

Po ciągłym corocznym (z przerwą w 1978 roku) wydawaniem albumów zespół trochę przystopował i w drugim dziesięcioleciu swojego istnienia wydał "tylko" 4 albumy w tym genialne "Permanent Vacation". Jednak zanim to się stało zespół wydał jeszcze dwa albumy. Z pierwszego z nich - Rock In Hard Place muszę wyróżnić płaczliwe, niemalże intymne "Cry Me A River", którego początek z chęcią posłuchałbym w typowym amerykańskim, śmierdzącym piwem i papierosami barze. Rozpoczynające się gitarą akustyczną "Joanie's Butterfly" rozkręca się później i podoba mi się do ostatniej sekundy. Bluesowe "Push Comes To Shove" doceniam za 100% wyluzowanie się podczas słuchania tego kawałka.

Dużo bardziej przypadł mi kolejny wydany przed "świętością" ósmy już Longplay od Amerykanów - Done With Mirrors. O dziwo piosenki zawarte na albumie nie są głównie balladami do których mam wyjątkową słabość. Dlatego też dziwi mnie niesamowity entuzjazm do tego albumu. Wracając do sedna: standardowo nie mam się do czego przyczepić, a wręcz przeciwnie - trudno mi wybierać faworytów, więc dla odmiany napiszę, że nieczęsto będę sięgał po utwór "Shela", gdyż z niewiadomego powodu po prostu mi nie leży. Reszta jest jak najbardziej  do polecenia: szczególnie otwierające "Let The Music Do The Talking",  zamykające "Darkness" oraz gdzieś tam w środku "westernowe" "She's On Fire" należą do tych obowiązkowych pozycji. Widać, że zmiana wytwórni (po części też stylu) wyszła zespołowi na dobre.


Aby nie było tak bardzo chronologicznie(najlepsze zostawiam na koniec) to przejdę do dziesiątego studyjnego albumu zatytuowanego Pump. W skład tego krążka wchodzi m.in. "What It Takes", czyli utwór przeze mnie jak najbardziej lubiany. Na szczęście dobra passa zaczęła być z zespołem i nie musiałem czekać do końca albumu obgryzając paznokcie, aby w końcu ten utwór zagrał w moich głośnikach. 100% Aerosmith jest już w "Young Lust" otwierającym klasycznie 10-utworowy album. Tradycyjne darcie mordy usłyszymy w "Monkey on My Back", od którego szybko oderwie nas hicior "Janie's Got A Gun", który jest na tyle zróżnicowany, że wszyscy niezadowoleni z małej różnorodności poszczególnych kawałków od razu powinni zamknąć mordy. Podobnie jak "Janie's.." (trochę mniej) uspokajające bluesowo-rockowe granie chłopaki pokazali w piosence "Don't Get Mad, Get Even", a spragnieni klasycznego r&r powinni sięgnąć po "My Girl". Ja wyróżniam ponad wszystkie wymienione utwory "The Other Side" oraz "What It Takes" za niebywałą w innych zespołach skłonność do nagrywania przepięknych, epickich ballad.

I w końcu "wiśniówka na torcie", album  nad albumami, Święty Graal Aerosmith, etc.: Permanent Vacation. Nawet jeśli nic Ci nie mówi ta nazwa(tak jak mi jeszcze parę ładnych tygodni temu) to po zerknięciu na listę utworów od razu wiadomo o co chodzi. Szlagiery, epickie klasyki w postaci "Rag Doll", "Dude (Look Like A Lady)" czy "Angel" rozwiewają wszystkie wątpliwości o poziomie tego albumu. Nawet jeśli jeszcze teraz nic nie mówią Ci tytuły wymienionych singli, to po zerknięciu na YouTube na stówę zrozumiesz o co mi chodzi. Wymienienie tych utworów podsumowuje cały album, ponieważ reszta piosenek jest praktycznie tak samo cholernie dobra i lepszej recenzji nawet nie opłaca się pisać. TO TRZEBA USŁYSZEĆ. Więc przekopcie piwnice w poszukiwaniu winyli i kaset rodziców, przewertujcie swoje dyski twarde, sięgnijcie po internet i wysłuchajcie wszystkich piosenek. Pozycja obowiązkowa jak poranny pacierz dla Papieża.


1990s

Wydane 200 dni przed moimi narodzinami Get A Grip to jeden z dwóch albumów wydanych w tym dziesięcioleciu. Wcale nie przesadzę stwierdzając, że jest to kolejny świetny album walczący o czołowe miejsca wśród "The Best Of Aerosmith". Długie przerwy sprzyjają Stevenowi i reszcie, bo mają ogromną ilość czasu na pokazanie na co ich stać. To na ten album grupa nagrała kolejny pakiet przebojów mających zaszczytny tytuł moich ulubionych piosenek. Chodzi oczywiście o "Crazy", "Crying" i "Livin' On The Edge". Po przesłuchaniu całości lista piosenek się poszerzyła m.in. o tytułowy kawałek. W "Walk On Down" o dziwo wokalnie udziela się cały zespół co jest całkiem udanym eksperymentem. Kolejnym ukochanym przeze mnie utworem jest (dla odmiany ballada) "Amazing".


Nine Lives kończący działalność Aerosmith w XX wieku wydany w 1997 to już drugi album pod rząd zawierający więcej utworów (oba albumy mają ich po 14). Na tym albumie jest kilka eksperymentów, które niekoniecznie mi podchodzą. Do takowych należy "Taste Of India", które pasuje mi raczej do ścieżki dźwiękowej do filmu pokroju "Alladyn" niż typowo Amerykańskiego zespołu(wiem, że Alladyn nie był w Idniach ;) ).  Moja lekko wybujała wyobraźnia wyrobiła sobie całkiem sensowne wytłumaczenie, dlaczego na trzy piosenki mające "Fall" w tytule wszystkie są wyśmienite: otóż 9 żyć mają koty, coś w rodzaju kotoczłowieka jest na okładce, a koty spadają! Myślę, że zażenowanie dookoła osiągnęło taki stopień, że podaruję sobie dalsze rozwody nad tym albumem. Podsumowując: jest dobrze, ale dupy nie urywa. PS. "Pink" też jest super (chyba zacznę się uczyć grać na harmonijce ustnej).

2000s

Kolejna dekada podobnie jak poprzednia przyniosła tylko dwa longplaye. Jednym z nich jest album zawierające podobne jak dotychczas "stare, dobre granie" będące zgodne z duchem zespołu. Chrzcząc XXI wiek Aerosmith wydaje Just Push Play zawierające m.in. tytułowy hicior. Pozytywna energia bijąca z tego kawałka jest tym czego potrzebuje serce po 5 latach przerwy od średniego (jak na "Aersów") albumu. Uśmiech nie znika kiedy w głośnikach pojawia się kolejny hicior - "Jaded" - trochę wolniejszy, ale za to (jak zwykle) na najwyższym poziomie utwór. Singiel "Sunshine" jest tym, który należy do tych lepszych, ale niestety wcześniej wcale nie kojarzyłem tej piosenki. Za to "Luv Lies" wywołało u mnie chwilę refleksji. Polecam.

Drugim albumem jest Honkin' On Bobo zawierający 11 coverów. Płyta inna niż wszystkie: surowa, typowo bluesowa i... najgorzej się sprzedająca od niemalże 20 lat. Mimo, że czysto technicznie płycie nie brakuje nic: jest harmonijka, gitary, Steve i cała Aerosmith'sonowska otoczka to brakuje mi "tego czegoś" za co w większym lub mniejszym stopniu kocham ten zespół. Delikatnie mówiąc średnio podchodzi mi ten album. Po części może być to przyczyna, że nie spędziłem nad nim dużo czasu, albo (co bardziej prawdopodobne) jeszcze do niego nie dojrzałem. Na dzień dzisiejszy nie jestem w stanie się pochlebnie wypowiedzieć o tej płycie i zostawiam ją na dłuższy czas w spokoju.



2010s

Dużo bardziej spodobało mi się nowiusieńkie, ciepłe jak świeże bułeczki dzieło spod rąk Amerykanów. Music From Another Dimension! to album z listopada ubiegłego roku. Z niewiadomych dla mnie przyczyn zabrałem się do niego dopiero w zeszłym tygodniu. Straciłem przez to kilka miesięcy z obcowaniem z przepięknym materiałem, będącym świetnym powrotem i najlepszym argumentem na zarzuty o "końcu Aerosmith". Za produkcję krążka odpowiada m.in. Jack Douglas odpowiedzialny za poprzednie albumy zespołu, oraz współpracujący w latach 90 i przy "Just Push Play" Marti Frederiksen. Szczerze mówiąc bałem się tego albumu: że niewypał, gówno, słabe itd. itp. 

Pierwsza minuta z otwierającym "LUV XXX" jeszcze bardziej utwierdziła mnie w tym przekonaniu. Myślałem, że jakimś dziwnym trafem w moich uszach brzmi intro to "THE E.N.D." od Black Eyed Peas. Na szczęście koszmar skończył się po minucie i do gry wkroczyły gitary oraz Steve. Mimo, że początek był bardzo słaby to kawałek zapamiętałem pozytywnie. Na podobnym poziomie jest "Oh Yeah", ale są 'tylko poprawne' numery.  Od momentu włączenia albumu mija 8:58 i pojawia się cudo:

"Beautiful" zaczyna się chodzeniem po drewnianej podłodze, później następuje krótki głośniejszy riff, znowu chodzenie i petarda! Szybkie zwrotki przeplatają się z wolniejszym refrenem, gdzie cały zespół chóralnie śpiewa "beautiful", a Steve wykrzykuje "we are free again, we're outa here..." Tyle energii powinno otwierać album, a na pewno zostać singlem.

Zaskoczeniem był dla mnie utwór "Out Go The Lights" gdzie w chórku pojawia się anonimowa kobieta. Kolejna świetna piosenka wywołująca uśmiech na mojej twarzy. Nie przeszkadza mi nawet brzmiący lekko infantylnie fragment refrenu: "roses are red, my lips on you[...]".  Zapowiadające album "Legendary Child" nie przypadło mi do gustu - jest to klasyczny szybki utwór zwalniający przy refrenie niewiele wyróżniający się ponad resztę. 

Całkiem odmienne zdanie mam o jedynym duecie na płycie. Zaszczytu tego doświadczyła Carrie Underwood, która udzieliła się w "Can't Stop Loving You". Bardzo przyjemna kompozycja, lekko wyciszona gdzie poszczególne instrumenty nie przekrzykują wokali (jak nagminnie miało to miejsce w poprzednich albumach) i stanowią tło do skrajnie różnych, ale pasujących do siebie wokali.


Aerosmith słynie jednak z depresyjnych, miłosnych ballad. Na tym polu nie zawiedli i otrzymujemy dwie pozycje będące absolutnymi hitami i najlepszymi utworami od bardzo, bardzo dawna. Są to singlowe "What Could Have Been Love" opowiadająca o rozmyślaniu nad swoją winą po rozpadzie związku, żalu oraz o tym, czym powinna być miłość. I mimo, że przez wielu ten temat jest już dawno wyczerpany ja wzdycham do tej piosenki kilkanaście razy dziennie. Drugim świetnym utworem zajmującym moją głowę jest "We All Fall Down". Zaczynająca się pianinem ballada o ludzkich potknięciach i wielkiej obietnicy składanej kobiecie zaciekle walczy o tytuł najlepszej piosenki. 

W międzyczasie słyszymy szybsze "Street Jesus" oraz "Lover Alot" będące wspaniałym urozmaiceniem wyżej wymienionych piosenek. Reszta blednie i wcale się nie dziwię. To jest dobry powrót wielkich muzyków. Nie śledziłem plotek kiedy w zespole działy się złe rzeczy, ale "starzy fani" muszą być zachwyceni przynajmniej w takim samym stopniu jak ja. W momencie pisania tego tekstu uważam "Music From Another Dimension!" za jedną z najlepszych płyt Aerosmith.


PODSUMOWUJĄC WSZYSTKO:

Aerosmith to żywa legenda i nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Bardzo przyjemnie spędziłem dobre kilkadziesiąt godzin słuchając co muzycy nagrywali od kilkudziesięciu lat. Pewne utwory były mi znane, jednak większość była dla mnie nowością. Nie opisywałem tekstów, bo zajęłoby mi to miliard lat, ale głównie skupiają się na miłości i relacjach damsko-męskich. Na większość warto zwrócić uwagę, bo nie jest to powszechna papka "przeleć mnie", albo inne wyświechtane to bólu frazy. Piosenki są chwytliwe i wpadają w ucho. Dodatkowym plusem jest fakt, że Steve całym sobą śpiewa te piosenki. W smutniejszych tekstach brzmi jakby za chwilę miał umrzeć z bólu, rozpaczy, złamanego serca, niespełnionej miłości itd. W szybszych, luźniejszych piosenkach dziwię się, że potrafi tak szybko i czysto wszystko zaśpiewać.

Cieszę się, że udało mi się przedrzeć przez wszystkie 15 albumów studyjnych. Za płyty typu greatest hits zabiorę się w celu wybrania najlepszej składanki, chociaż "O, Yeah! Ultimate Aerosmith Hits" które słuchałem od dłuższego czasu całkowicie wystarczało na moje potrzeby. "Live'y" odkładam na późniejszy termin. Każdemu kto nie zna wszystkich dokonań zespołu szczerze polecam zapoznać się z tymi albumami, bo warto. Jeśli chodzi o pisanie tego tekstu: było ciężko i nie jestem pewien czy nie porwałem się z motyką na słońce. Po raz pierwszy i ostatni opisuję tak dużą liczbę albumów na raz. Mam nadzieję, że nie zanudziliście się na śmierć i tego typu teksty będą czytane z taką samą przyjemnością jak słuchanie tejże muzyki. Czekam na wasze opinie, komentarze i przemyślenia \m/
PS. Jak pojawią się jakieś błędy merytoryczne to proszę o wiadomość prywatną (niełatwo o taki błąd przy takiej ilości słów). 

8 komentarzy:

  1. Jestem pełen podziwu za to, że zabrałeś się za ten temat, za tyle albumów i do tego wszystkiego napisałeś tekst, który czytałem z zaciekawieniem, ponieważ nie bardzo mi jest znana twórczość - "stara" twórczość - Aerosmith :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Wow! Jestem pod wrażeniem tej notki. Czytało się bardzo przyjemnie, a i twórczość Aerosmith bardziej przypadła mi do gustu.
    Pozdrawiam, True-Villain.blog.pl

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetna notka o genialnym zespole ;) Jestem pełna podziwu, że udało Ci się tak dobrze opisać całą działalność Aerosmith :)

    OdpowiedzUsuń
  4. W większości się zgadzam, wiadomo, są pewne różnice - ale to już kwestia gustu. Chwalę bardzo duży wkład pracy, cierpliwość i rzetelność! Mimo długości artykuł zupełnie nie stracił na jakości. Ja sama w strachu przez wypaleniem się w temacie nie rzucam się na aż tak głębokie wody, tak jak Ci pisałam - robię max 3 albumy. Jestem więc pełna podziwu :)

    OdpowiedzUsuń
  5. No proszę jak się trafiło - wczoraj nawet słuchałam 2 piosenek zespołu a dziś mogę przeczytać taką wyczerpującą notkę na ich temat ;) Brawa ;)

    Nowa recenzja na http://the-rockferry.blog.onet.pl ["The Great Gatsby" - soundtrack]

    OdpowiedzUsuń
  6. Wow, naprawdę dobry, wyczerpujący tekst. Brawo :) Muszę posłuchać ich ostatniej płyty. No i oczywiście znam ich starsze utwory takie jak "Crazy", "Dude (Looks Like a Lady)" czy "I Don't Want to Miss a Thing" i bardzo mi się one podobają.

    OdpowiedzUsuń
  7. Dziękuję bardzo za pozytywne komentarze! Na pewno będę się starał podwyższać umiejętności, ale tak długiego i wyczerpującego tekstu prędko (o ile w ogóle) nie zobaczycie. Ogółem jestem zadowolony, że ktoś w ogóle to czyta, a takie komentarze jeszcze bardziej podbudowują i zachęcają do blogowania. Jeszcze raz dziękuję!

    OdpowiedzUsuń
  8. Bardzo fajny pomysł na notkę, dobrze jest czasem przypomnieć o legendach rocka. Lubię Aerosmith, takie klimaty zdecydowanie do mnie trafiają :)

    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń